niedziela, 8 maja 2016

#12 Opowieści z Krainy Inków. Przystanek drugi: Ica i Nazca


Jesteś spakowana i gotowa? Musimy się pospieszyć, za 40 minut masz autobus do Ici - takimi słowami powitała mnie wczesnym rankiem Belen trzeciego dnia pobytu w Peru. Niewiele mówiąc zarzuciłam na plecy swój piętnastokilowy plecak i wyruszyłam z moją kompanką na dworzec autobusowy, z którego odjeżdżały lokalne autokary do wyżej wymienionego miasta. Cały plan mojej podróży układała Belen, więc nawet nie śmiałam kwestionować jej wyborów, jednak miejsce do którego miałam się udać niezbyt specjalnie mnie przekonywało. Tym bardziej, że wraz z przekroczeniem progu dworca autobusowego i kupieniem biletu na trasie Lima-Ica rozpoczynała się moja samotna wędrówka po Peru.

Z przewodnika wynikało jedno. Ica - miasto położone dwie godziny drogi autobusem od Limy zamieszkane przez 123 tysiące mieszkańców, którzy bardzo ucierpieli po trzęsieniu ziemi w 2007 roku. Aglomeracja nie może poszczycić się wieloma zabytkami oprócz dwóch kościołów, za to przyciąga turystów oazą o nazwie Huacachina (czyt. Łakaczina), która znajduje się na pustyni Acatama. Zawsze zastanawiało mnie co może być pociągającego w kupie piachu, która za dnia jest cholernie gorąca, a nocą, dla odmiany, cholernie zimna. Znajomi, którzy mieli sposobność być na afrykańskiej Saharze (Krzysiu, Gabi - pozdrawiam serdecznie :)), zawsze wspominali przepiękne widoki o zachodzie słońca. Ok, jeden argument na plus, tylko gdy autobus przybił do portu była dopiero godzina 15:00. Jako, że mój hotel położony był spory kawał od dworca autobusowego postanowiłam złapać taksówkę. A jak to bywa w Ameryce Południowej - w taksówkach robi się najlepsze interesy.

Edgar - całkiem sympatyczny gość o posturze Bruno Marsa, oparty o swoje zdezelowane, żółte Tico-Taxi, wyhaczył mnie wzrokiem tuż po opuszczeniu przeze mnie autokaru. Koniecznie nalegał na podwózkę, więc po około 5 minutach twardego negocjowania podrzucił mnie do hotelu za 5 soli (zszedł z 10 ;)). Ledwo co zdążyłam upewnić się, że Tico-Taxi nie jest samochodem Freda Flinstona i mimo ogólnego łomotu posiada, chwała Bogu, podwozie, to Edgar już zdążył podsunąć mi pod nos katalog z propozyją rozrywki na tamto popołudnie. Co ciekawe jego angielski nie wystarczał bym go zrozumiała, a mój hiszpański również go nie przekonywał, więc pertraktacje potoczyły się poprzez Google Translate. W gąszczu różnych aktywności proponowanych w katalogu wpatrzyłam popołudnie na quadach z sandboard'ingiem właśnie na pustyni Atacama, w pobliżu Huacachiny. W super segregatorze Edgara cena takiej przyjemności wynosiła około 60 soli, a przeciętnie powinna oscylować wokół 45-50. Mój taksówkarz widząc na mojej twarzy, jednocześnie, zainteresowanie ofertą, ale i również dystans do całej sytuacji zaczął się ze mną targować. Najpierw rozpoczął całą akcję używając racjonalnych argumentów, czyli, że jeśli tego samego dnia zdecyduję się na wycieczkę to zejdzie o kilka soli. Starałam się nie od razu pokusić się o jego ofertę i całkiem mi się opłaciło. Po obietnicy, że po całym zamieszaniu wybiorę się z nim i resztą grupy, która będzie uczestniczyć w wyprawie na pustynię, na festiwal pisco (lokalnej wódki) i potańcówkę salsy ostatecznie zeszliśmy do 45 soli.


Po przyjeździe do hotelu okazało się, że jest już grubo po 16:00, a ostatnia wycieczka na pustynię rozpoczyna się o 17:00 tuż pod nią (7 km od centrum Ici), więc umówiłam się z Edgarem, że podrzuci mnie za 20 minut do Huacachiny.



Huacachina to niewielka oaza na pustyni Atacama, którą zamieszkuje ok. 100 osób. Wygląda na totalnie położoną na odludziu, ale tak naprawdę znajduje się na przedmieściach Ici. W dawnych czasach wierzono, że woda z laguny, która dotarła do niej podziemnymi naturalnymi kanałami prosto z And, posiadała właściwości lecznicze. Bardzo wielu możnych, na początku ubiegłego stulecia przyjeżdżało do tej małej wioski by zażywać zdrowotnych kąpieli. Niestety niewłaściwa eksploatacja oazy sprawiła, że dziś taka atrakcja może skończyć się dla turysty ryzykiem wystąpienia poważnej choroby układu pokarmowego bądź problemów ze skórą. Obecnie głębokość wody wynosi nie więcej niż 1,5 m.

Edgar dotrzymał słowa i za 20 minut pojawił się przed moim hotelem. W jakieś 15 minut byliśmy już w Huacachinie, u stóp pustyni Atacama. Okazało się, że mój kierowca nie tylko wykonuje ten zawód, ale i także jest animatorem wycieczek na pustynię oraz mistrzem jazdy na sandboardzie. Po przyjeżdzie wsadził mnie do quazi quada zwanym buggy, który mógł pomieścić ok. 12 osób. Miałam wielkie szczęście, że na pustyni nie bawiłam się sama. Na miejscu czekała dość pokaźna grupa ludzi - turyści z Francji, Chile, Kanady i również z Peru. Wszyscy byli otwarci na nowe znajomości, więc w ekspresowym tempie zaczęliśmy opowiadać sobie anegdotki i żartować, a nawet śpiewać! Wspólnym hitem okazał się ten utwór:



Jazda buggym po pustyni przypominała zabawę na rollercoasterze. Różnice wysokościowe między wydmami są tak ogromne, że na początku bałam się, że skończę swój żywot w pozycji ręka-noga-mózg na ścianie, ale po kilku minutach zasuwania rozpędzonym pojazdem po piachu wrzuciłam na luz i całkiem dobrze się bawiłam! :) Dla ciekawskich udostępniłam film, który pokazuje jak wyglada ta rozrywka:


Po około 20 minutach zabawy kierowca maszyny wraz z Edgarem postanowili zatrzymać quad tuż przy dość stromym zboczu jednej z wydm. Z bagażnika wyciągnęli deski przypominające snowboard'owe i rozdali po jednej każdemu uczestnikowi wyprawy. Okazało się, że właśnie nadszedł moment żebyśmy spróbowali sandboard'ingu, czyli zjazdu na desce po pustynnym piachu. Jeśli ktoś umiał jeździć na snowboard'zie mógł przyczepić deskę za pomocą pasków i rzepów do obuwia i zjechać stylem klasycznym, amatorzy zjeżdżali moim sposobem:


Film zamieszczony przez użytkownika Jo. (@j_mayday)

Mały lifehack dla wybierających się na sandboarding na Huacachinę: warto założyć długie spodnie oraz wziąć okulary przeciwsłoneczne jeśli planujesz zjeżdżanie na leżąco. Przy dużej prędkości zjazdu i, co z tym związne mocnym tarciu, niektórzy uczestnicy mieli poobcierane kolana. Okulary przeciwsłoneczne ochronią Twoje oczy nie tylko przed słońcem, ale i przede wszystkim przed piaskiem ;).

Po udanej zabawie udaliśmy się naszym buggie na dość spore wziesienie by zobaczyć zachód słońca. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie widziałam tak urzekającego widoku :).


 Złapałam słońce :).

 Widok na oazę od strony pustyni.


Po około trzech godzinach wyśmienitej zabawy Edgar wraz z kierowcą zabrał całą grupę do jednego z lokalnych barów w Huacachinie. Doborowe towarzystwo (w barze poznałam innych lokalsów oraz kupę obcokrajowców), świetny alkohol i wyśmienite jedzenie sprawiło, że doskonale bawiłam się do białego rana!

Ekipa prawie w komplecie! :)



Dałabym sobie rękę uciąć, że o miejscowości Nazca nikt by nigdy nie usłyszał gdyby nie pewne plemię Indian, które zrobiło trochę zamieszania między rokiem 300 p.n.e. a 900 n.e.. Każy maniak podróży marzy, żeby znaleźć się pomiędzy 419 a 465 kilometrem autostrady panamerykańskiej i na własne oczy zobaczyć czym zawracają sobie głowę naukowcy z całego świata. Mowa tu o rysunkach z Nazca. Jak to mawiają bracia znad Tamizy So do I. Wczesnym rankiem zapakowałam swój plecak i wyruszyłam z Ici. Przygotowując się do mojej wyprawy wyczytałam w Internecie, że najlepiej zobaczyć geoglify z lotu ptaka, ale taka 40-minutowa przyjemność to około 120$. Stwierdziłam, że nie będę zbyt wygodnicka i odkryję to miejsce z innej perspektywy. W jednym z przewodników po Peru dokopałam się do informacji, że na trasie samochodowej Ica-Nazca, po prawej stronie drogi usytuowana jest wieża widokowa (wejście 3 sole), z której widać najważniejszą część geoglifów. Clue polegało na tym by dogadać się z obsługą autobusu (przewoźnik Soyuz) na tej trasie by wyrzucili Cię w odpowiednim momencie. No i potem żeby złapać kolejny bus do któregoś z miast.

Udałam się więc na dworzec autobusowy i swoją łamaną hiszpańszczyzną wyjaśniłam mój niecny plan. Kierowca autobusu przyjął informację z zaciekawieniem. Nie tylko on, ponieważ okazało się, że jestem jedynym białym człowiekiem w autobusie. I pomimo, że na całej trasie nikt mnie nie zaczepiał, to czułam się totalnie wyalienowana. Łącznie z tym, że jak zabrakło miejsc w pojeździe to żaden tubylec z własnej woli nie ośmielił się usiąść koło mnie. Dopiero kiedy wskazałam pewnej kobiecie, że obok mnie jest wolne miejsce, usiadła, ale z wielką niepewnością. Dziwne doświadczenie.

Po około godzinie jazdy stewardesa wskazała, że powinnam już wysiąść. Gdy do niej podeszłam zaczęła mnie gorąco przepraszać. Nie wiedziałam o co chodzi, dopiero jak wysiadłam z autobusu zobaczyłam, że spełnili moje życzenie, ale z małym niedociągnięciem. Wysadzili mnie niestety o prawie 5 km za daleko. Pustynia, asfalt, 40 stopni, piętnastokilowy plecak. Podjęłam wyzwanie i spokojnie doszłam do wieży. Rozczulające było to, że wielu kierowców ciężarówek zatrzymywało się pytając czy mnie gdzieś nie podwieźć lub po prostu trąbiło, machało mi oraz pokazywało okejkę :).

 Gorące piaski. Dosłownie ;) Jeszcze kilometr do wieży widokowej.
 Autostrada Panamerykańska.
Geoglify witają.

Gdy wreszcie wdrapałam się na wieżę i ujrzałam obiekt, o którym uczyłam się w szkole podstawowej... trochę się rozczarowałam. Widoczność i ostrość linii nie była powalająca. Z jednej strony czułam podekscytowanie miejscem, ale nie doświadczyłam majestatu dziedzictwa kulturowego. Tak wyglądają geoglify widziane z wieży.

 Geoglif z Nazca - Drzewo


Geogif z Nazca - Ręce.

Po około 10 minutach podziwiania geogifów postanowiłam złapać colectivo w kierunku Ici i podjechać do małego muzeum (kiedyś domu) Marie Reiche - wybitnej niemieckiej badaczki rysunków z Nazca. Miejsce to nie przybliży Ci tak bardzo historii i teorii dotyczących samych linii, ale uświadomi jak trudnymi i żmudnymi badaniami zostały one objęte by rozwikłać zagadkę ich istnienia. Po rozeznaniu postanowiłam rozglądnąć się po mini-wiosce, która utworzyła się wokół domu-muzeum, za przystankiem autobusowym. Jako, że na wiacie nie było żadnej informacji o kursach autokarów udałam się do pobliskiego baru. Jego właściciele byli oszołomieni gdy powiedziałam im, że jestem z Polski :). Za bezcen kupiłam u nich wodę i lokalne kruche ciasteczka.  Wytłumaczyli mi, że oni sami nie wiedzą o której kursuje autobus do miasta Nazca, dlatego jak każdy szanujący się Peruwiańczyk powinnam bez pośpiechu usiąść i poczekać aż coś przyjedzie. Prawie wszyscy goście restauracji zlecieli się by oglądać na moim telefonie zdjęcia zaśnieżonego Poznania. Kojarzyły się im dwa polskie nazwiska- Wojtyła i Wałęsa. Dopytywali o różne ciekawostki z Polski. Niestety nie rozwiałam ich wszystkich wątpliwości, ponieważ na horyzoncie pojawił się autobus od Nazci. Podziękowałam, pożegnałam się i odjechałam.



W miejscowości Nazca znalazłam się około godziny 14:00. Jako, że autobus nocny w Andy miałam dopiero o 21:00 postanowiłam porobić coś ciekawego. Najpierw obeszłam wokół miasto, by rozglądnąć się czy jest coś interesującego w okolicy. Miejscowość integrował malowniczy plac oraz kościół, reszta ulic nie wyróżniała się niczym szczególnym.

Główny plac miejscowości Nazca.

Przechodząc się jedną z ulic ujrzałam czynne biuro turystyczne, które oferowało w dobrych cenach kilkugodzinne wycieczki w rejonie Nazca. Do tego reklamowało się, że personel mówi po angielsku. I faktycznie, po około 15 minutach zdecydowałam się na wypad na Cmentarz Chauchilla.  W skrócie mówiąc- są tam odkryte grobowce kultury Nazca, w których to można dostrzec oryginalne mumie i reprodukcje naczyń oraz ekwipunku, z którymi je chowano. Przetrwały one dzięki suchemu i gorącemu klimatowi. 

W związku z wycieczką czekała mnie mała niespodzianka - okazało się, że biuro tego dnia nie miało zebranej grupy, więc... dostałam przewodnika na wyłączność. Wiedziałam, że ma na imię Arturo i przyjedzie po mnie samochodem tuż pod biuro za 10 minut. Wyobrażałam sobie, że będzie to niski pan koło 50-tki, którego trajkotania łamaną angielszczyzną nie poskromię nawet w najmniejszym calu. Jak bardzo się pomyliłam. Arturo okazał się 35-letnim, dość przystojnym i wysokim gościem, który swoją nienaganną angielszczyzną obnosił się tylko gdy miał coś do powiedzenia.

Od Nazci do cmentarzyska jedzie się autem około 30 minut, zjeżdżając z Autostrady Panamerykańskiej w stronę Ici na drobnokamienistą pustynię, następnie jadąc wzdłuż masywu Kordylier Zachodnich. Już podczas pierwszej przejażdżki zdążyliśmy wymienić kilka interesujących poglądów. Gdy dotarliśmy na miejsce Arturo bardzo rzeczowo, ale i z totalnym luzem przedstawił mi historię, styl życia oraz rytuały pochówków Indian Nazca, a następnie oprowadził mnie po cmentarzysku. Żalił się, że większość grobowców zostało splądrowanych i to dlatego eksponaty, oprócz mumii, na terenie skansenu są tylko replikami.

Grobowiec matki z dzieckiem.

Grobowiec rodzinny.

Arturo upierał się na robienie mi zdjęć z mumiami. Dałam się namówić raz :).


Wiatr co jakiś czas odkrywa nowe grobowce spod ton drobnego żwiru i piasku. Wsród kamieni można znaleźć kawałki złota oraz kości.

Cały wypad do pewnego momentu wydawał się być sympatyczny i beztroski. W połowie wycieczki mój przewodnik zaproponował wspólne zdjęcie, zgodziłam się. Mimo, że ujęcie tego nie wymagało objął mnie dość znacząco, patrząc przez pryzmat kultury europejskiej. Stwierdziłam jednak, że może to fałszywy alarm, ponieważ od Belen słyszałam, że mam się nie zrażać gdy ktoś mnie dotyka czy głaszcze to bo Peru, dotyk osoby obcej nie niesie za sobą takiego ładunku emocjonalnego jak w Europie. Gdy pod koniec naszej wycieczki w skansenie zaczął przeglądać wspólne zdjęcia zagaił po hiszpańsku, że wyglądam jak królowa, jestem niezwykła, inteligentna oraz totalnie chiquita bien buena. Odpowidziałam mu żartem, że w Polsce wszystkie dziewczyny są chiquita bien buena, więc nie jestem nadzwyczajna. Podczas drogi powrotnej zaproponował mi wspólny wypad nad ocean. Ja jednak odmówiłam argumentując, że niedługo mam autobus do Cuzco i nie mogę się spóźnić. W pewnym momencie, niespodziewanie, zatrzymał samochód na środku pustyni, wyłączył silnik, odwrócił się do mnie i stanowczym tonem powiedział Wysiadaj. Nie ukrywam, że byłam totalnie przerażona, ale starając się zachować zimną krew i zdrowy rozsądek stwierdziłam, że słuchając jego poleceń będę miała więcej czasu na obmyślenie strategii ucieczki. Gdy tylko wysiadłam z pojazdu, podszedł do mnie od tyłu, mocno się do mnie przytulił, wskazał na góry naprzeciw i powiedział, że teraz będzie romantyczny punkt programu (chyba dla niego) i pokaże mi wyobrażenia twarzy starych Indian na masywie górskim (coś jak śpiący rycerz i Giewont). Bardzo ociągałam się z odnalezieniem tych widoków, w międzyczasie obmyślając taktykę ofensywy, bo czułam i wiedziałam co się święci. Obliczyłam, że do głównej drogi zostało około 7 km, więc nie mam szans dobiec do niej bez zadyszki w takim upale. I tak gość dogoniłby mnie samochodem. Postanowiłam więc zagrać psychologicznie-najpierw go nakręcić a później nadszarpnąć jego dumę. Nie wdając się w szczegóły-miałam szanse jak saper. A saper myli się tylko raz. Spróbowałam. 

Opera mydlana jak malowana ;).

Po rozpoznaniu twarzy Indian Arturo, nie wypuszczając mnie z objęcia, zapytał czy umiem tańczyć salsę. Powiedziałam, że tak, ale nie mam w tej chwili na to ochoty. Najwidoczniej i tak moje zdanie się dla niego nie liczyło, bo przez dobrą minutę starał się mnie obtańcować. Gdy zaczął powoli wyczuwać, że coś jest nie halo, znów przyciągnął mnie do siebie, przytulił, głęboko spojrzał mi w oczy a potem uklęknął, wziął mnie za ręce i powiedział, że ON WIE, ŻE TO SZALONE, I ŻE NIE MA PIERŚCIONKA, ALE MARZY ŻEBYM ZOSTAŁA JEGO ŻONĄ BO TO PRZEZNACZENIE. W tym momencie totalnie mnie zatkało, ale stwierdziłam, że to idealna okazja by zakończyć tę jednostronną szopkę. Spokojnym głosem z lekko ironicznym uśmiechem wytłumaczyłam mu, że to raczej niemożliwe, bo w Polsce z kimś się spotykam, a tak poza tym to jak po niecałych 3 godzinach znajomości jest to w stanie ocenić i chyba jest niepoważny. On odpowiedział, że nic się nie liczy bo on mnie kocha. Poklepałam go po plecach jak stary kumpel, odwróciłam się na pięcie i pewnym krokiem (choć wewnątrz trzęsłam się jak galareta bojąc się co będzie dalej, bo był nakręcony jak chomik w kołowrotku) wsiadłam do auta na tylne siedzenie. Nic nie mówiąc gość wstał z kolan, wsiadł do samochodu i... zaczął po cichu płakać. Resztkami głosu, z obrażonym tonem, odpowiedział, że wracamy do miasta. Po jakiś 5 minutach chyba mu przeszło, bo zaczął nawijać o plantacjach opuncji. Wysadził mnie pod agencją turystyczną lakonicznie się ze mną żegnając. Odczułam ulgę, ale i totalny zjazd emocjonalny. Zdążyłam jeszcze odwiedzić lokalną restaurację i udałam się na nocny autobus do krainy Inków - Cuzco, o której opowiem w następnej części.


Jeśli masz jakieś pytania, wątpliwości, uwagi - zostaw je w komentarzu :).

PS jeśli wybierasz się do Ici, Nazci i okolic polecam kontakt z Edgarem Alberto de La Cruzem, wraz ze znajomymi świetnie organizuje czas w Peru - bit.ly/1rGKZVA .