sobota, 20 sierpnia 2016

#13 Peru. Cuzco: na tropie Sexy Woman



Z centralnej części kraju do Cuzco można dostać się dwiema drogami: lotniczą oraz samochodową. Pierwsza, oczywiście, jest krótsza (lot z Limy do Cuzco trwa 1 godzinę), ale droższa (bilet w jedną stronę sięga od 400 złotych wzwyż). Druga, najczęściej przemierzana autobusem dalekobieżnym, czasem ciągnie się w nieskończoność (w jedną stronę ok. 15 godzin) i często wiąże się z chorobą lokomocyjną (ilość serpentyn na drodze pokonuje niejeden ludzki błędnik, nawet rdzennych Peruwiańczyków), jednak jest o ponad połowę tańsza.

Wybierając się do Peru założyłam, że na ile dam radę, będzie to wyjazd utrzymany w niskobudżetowej konwencji, więc przed wylotem do Ameryki Południowej zakupiłam bilety autobusowe na najdłuższe trasy. Nabywając bilety on-line cena jest często niższa oraz po prostu mamy gwarancję przejazdu. Trzeba mieć to na uwadze, ponieważ, ze względu na słabo rozwiniętą sieć kolejową oraz drogie loty krajowe, Peruwiańczycy podróżują, często i gęsto, autobusami. Autobusy w Peru to temat, sam w sobie, tak ciekawy i zabawny, że zasługiwałby na osobny post :). 
Wielu znajomych pytało mnie po przyjeździe - Jak Ty wytrzymałaś w nim prawie 16 godzin? Odpowiedź znajdziesz poniżej!




Po karuzeli przygód w Nazca jedynym moim życzeniem było zapakowanie się do autobusu i wyruszenie do Cuzco - stolicy Inków. Wyjazd z miejscowości zaplanowany był o 21:00. Niestety, autokar spóźnił się 2 godziny. Co ciekawe, tylko ja, wśród oczekujących, wyglądałam na lekko podirytowaną, na reszcie pasażerów chyba nie robiło to większego wrażenia. Jednak, szukając plusów w tej sytuacji, udało mi się poznać jak funkcjonują tamtejsze dworce autobusowe. Wchodząc na każdy dworzec w Peru jest ogólna poczekalnia z rozkładem jazdy wszystkich przewoźników. Ale, co ciekawe, przewoźnicy dalekobieżni posiadają własne! Po wejściu do  holu danego przewoźnika pokazuje się obsłudze bilet, lub się go zakupuje na miejscu. Bagaż zdaje się jak na lotnisku - jest ważony, pobieżnie sprawdzany oraz odpowiednio oznaczany. W poczekalni znajdują się wygodne kanapy i fotele, można pooglądać z innymi pasażerami telewizję, skorzystać z WiFi, toalety, a nawet zamówić coś do picia :).

Kupując bilet na autobus na trasie Nazca-Cuzco zdecydowałam się na opcję V.I.P., która w przeliczeniu na polską walutę (ok. 150 zł) totalnie nie pozostawiała wrażenia, które niosła za sobą nazwa. Mimo to ciągle byłam ciekawa co się za tym kryje. 

W każdym peruwiańskim autobusie znajduje się obsługa, która przed wejściem kieruje do odpowiedniego sektora pojazdu. Nie zdziw się gdy przed wejściem, lub po usadzeniu się stewardesa podejdzie do Ciebie z kamerą i uwieczni Twoje popiersie dodając  - To pasażer numer... . Jest to powszechna praktyka, domniemam - ze względów bezpieczeństwa. Po zajęciu przeze mnie miejsca okazało się, że przysługuje mi szeroki fotel, z poduszką i kocem, który po rozłożeniu do 160° zamienia się... w bardzo wygodną leżankę. Do tego panie stewardesy podały nam, niczym w samolocie, obiad (mimo, że autobus ruszył z Nazca dopiero po 23:00) oraz obudziły wszystkich pasażerów na śniadanie :). Rodzaj posiłku (zwykły czy wegetariański) wybiera się przy zakupie biletu. Mimo komfortowych warunków do oddania się w ramiona Orfeusza na tej trasie wcale nie tak łatwo było przyciąć komara. Dlaczego? 

Po pierwsze: w każdym peruwiańskim autobusie, czy to noc, czy dzień, czy na pokładzie jadą dzieci czy dorośli, obsługa włącza dosłownie na cały regulator filmy a'la Szybcy i wściekli z peruwiańskim dubbingiem. Strzały, pościgi i, za przeproszeniem, darcie japy głównych bohaterów nie pozwala zmrużyć oka przez pierwsze 3 godziny, potem, jak Bóg da,  na jakieś 15 minut do kolejnego wybuchu bomby w filmie. 

Po drugie: obsługa zasłania na noc wszystkie okna specjalnymi czarnymi firanami, których pasażer nie ma prawa odsłonić. Tak więc ostra jazda po górskich przełęczach bez możliwości zawieszenia wzroku na jakimś punkcie zza szyby powoduje wariacje błędnika. Dzięki naparowi z liści koki udało mi się przetrwać tę drogę, jednak regularne wymiotowanie współpasażerów (szczególnie dzieci) niespecjalnie pomaga spokojnie zasnąć...




Dla większości przybywających do Peru odwiedzanie krainy Inków jest ukoronowaniem ich podróży. Region oferuje oszałamiające pejzaże, fascynującą, żywą do dziś kulturę oraz jedne z najbardziej znanych stanowisk archeologicznych na świecie. Miejsc wartych zobaczenia jest tak wiele, że można byłoby spędzić tu rok i nie odwiedzić wszystkich. Te najsłynniejsze codziennie wypełnia tysiące turystów, ale są też inne, których prawie nikt nie odwiedza, a zważywszy na bogatą historię tych stron i niedostępność terenu, zapewne również takie, o których nikt nie wie (może z wyjątkiem miejscowej ludności, nie zawsze chętnej do odkrywania wszystkich swoich tajemnic przed obcokrajowcami [...] Głównym miastem regionu jest Cuzco - peruwiański odpowiednik Krakowa, będący niekwestionowaną turystyczną stolicą kraju. Niesamowita mieszanka wpływów inkaskich i hiszpańskich jest widoczna na pierwszy rzut oka, zarówno w ubiorach mieszkańców, jak i w zabudowie - kolonialne kościoły graniczą tu z potężnymi murami z idealnie dopasowanych głazów. Widok kobiety w cylindrze i kilkuwarstwowej spódnicy, która ciągnie lamę z frędzelkami na uszach po wybrukowanej ulicy to kwintesencja Cuzco.

_________________________________________

S. Adamczak, K. Firlej - Adamczak, Peru, wydawnictwo Pascal, 2013, s. 172

Spotkanie z kwintesencją Cuzco :).


Gdy skołowana, po ciężkiej podróży, znalazłam się na dworcu autobusowym Cuzco było już grubo po 16:00. Co ciekawe, w Peru dość szybko, bez względu na porę roku, robi się ciemno, więc zanim dotarłam do mojego hostelu i ogarnęłam kilka podstawowych spraw, zrobiła się prawie 20:00. Mimo złego samopoczucia z powodu choroby wysokościowej, zmęczenia i zmiany temperatury (jeszcze dzień wcześniej w Nazce było 45 °C, a w Cuzco tylko 17 °C) postanowiłam wybrać się na spacer wokół miasta. Dla porównania wybrałam się w tę samą trasę jeszcze innego dnia, w porze porannej. Niby ta sama przestrzeń, a żyje totalnie inaczej :). 

Jedno jest pewne - życie miasta skupia się wokół Plaza de Armas - dużego placu w centrum, który istniał już za czasów Inków. Nazywano go Huacayapata i pełnił on fukcję miejsca obrządków i miejscowych rytuałów. Dziś jest on wybrukowany, a mówi się, że w czasach królestwa Inków był pokryty drobnym piaskiem przewiezionym wprost znad Pacyfiku. Obecnie Plazę de Armas zdobi podświetlana fontanna, a otaczają ją różnego rodzaju budynki, arkady i świątynie.



Centrum nocą...



... i za dnia!


A oto La catedral - najznamienitsza kolonialna katedra w całym Cuzco. Została wzniesiona w latach 1559-1669 na miejscu pałacu Inki Wirakoczy. Zachwyca również swoim wnętrzem, które skrywa zbiory malarstwa zwanym melanżem europejsko-andyjskim. Do jednych z tego typu dzieł należy obraz  Marcosa Zapaty pod tytułem Ostatnia wieczerza.


Marcos Zapata, Ostatnia wieczerza

Na pierwszy rzut oka wszystko wskazuje na styl malarstwa europejskiego, jednak po dłuższym zawieszeniu wzroku można dostrzec, że apostołowie popijają chichę, a na środku, jako danie główne podana jest świnka morska (charakterystyczne dla kuchni andyjskiej).

A poniżej kilka rzutów na Cuzco i jego mieszkańców:

Qorikancha. Kiedyś najbogatsze sanktuarium Inków w Cuzco, po przybyciu Hiszpanów zburzone i przemianowane na klasztor. Widoczne podstawy budowli to oryginalne pozostałości po budowli Inków.

 Lokalny bazar odzieżowy.

 Opuncja - czemu nie? :)



 Malownicze krajobrazy Cuzco.



Mieszkańcy Cuzco chętnie spędzają swój wolny czas organizując pikniki po za miastem lub małe festiwale ubogacone wspólnym tańcem i śpiewem.

 Dama i lama!

 W dzień targowy.

Peruwiańczycy, mali i duzi.



Cuzco to rozległe miasto, położone w niecce wielu, mniejszych i większych wzgórz, więc ciężko poznaje się je na piechotę. Oczywiście, świetną opcją jawi się wypożyczenie auta, jednak na krótką metę nie jest to opłacalne. W samym Cuzco spędziłam 2 dni, dlatego z tego powodu postanowiłam rozejrzeć się za inną ciekawą opcją. W krainie Inków poznałam zabawną i wyluzowaną parę Amerykanów: Linde i Ronaka, z którymi wybrałam się na wycieczkę wokół miasta. Chcieliśmy wyjechać ciut za miejscowość, jednak nie za bardzo wiedzieliśmy jak mamy się za to wziąć, tym bardziej, że każde z nas musiało zdążyć na nocny autobus, by kontynuować swoją przygodę z Peru. Ciągle powtarzali mi, że chcą koniecznie zobaczyć Sexy Woman. Nie za bardzo kumałam o co im chodzi, ale stwierdziłam, że jeśli Amerykanie są na coś nakręceni, to może warto iść tym tropem. 

Jako, że moi przyjaciele mówili tylko i wyłącznie w języku amerykańskim (sic!) podjęłam temat i zagadałam do pierwszego napotkanego przechodnia łamaną hiszpańszczyzną, że chcielibyśmy zobaczyć ową Sexy Woman, ale nie za bardzo wiemy gdzie ją szukać. Poradził mi, żebyśmy wzięli taxi, która zawiezie nas prosto do niej i zapłacimy na głowę nie więcej, w przeliczeniu, niż 30 złotych. Szybko stwierdziłam, że to chyba jedna z najbardziej burżujskich propozycji dnia, które otrzymałam od locals'ów, podziękowałam i poinformowałam moich kompanów o sytuacji. Strasznie napalili się na tę taxę twierdząc, że to naprawdę awesome deal i God bless America and Peru by the way. Może i dla świętego spokoju, i towarzystwa przystałabym na tę ofertę, jednak żyłka polskiej i swojskiej Grażyny biznesu, która zawsze wyniucha jakąś ekstra okazję nie dawała za wygraną. I słusznie. Na horyzoncie ukazał się mini autobus turystyczny z odkrytym dachem. Podeszłam do właściciela i, tak jak poprzednim razem, zapytałam o Sexy Woman. - Ależ oczywiście, zapraszam na czterogodzinną wycieczkę autokarową z przystankami na zwiedzanie centrum, okolicznych ruin, jaskiń i tarasów inkaskich oraz Sexy Woman, wpisane na listę UNESCO. Dla waszej trójki jedyne 15 soli (około 17 złotych) za osobę!  - odpowiedział piękną angielszczyzną. Moi kompani, słysząc tę opcję ledwo co nie posiadali się ze szczęścia twierdząc, że to dopiero jest pretty freaking awesome deal i God bless America and Peru and Polish People by the way! ;)

Faktycznie ta opcja okazała się pretty awesome. Zabrano nas do okolicznych jaskiń, w których, do tej pory, zachowały się inkaskie ołtarze okraszone ichnimi rysunkami, pokazano nam jakimi ziołami leczą się, nawet w dzisiejszych czasach, mieszkańcy And (mniej lub bardziej legalnymi w Europie ;)). Zatrzymywaliśmy się by podziwiać andyjskie krajobrazy oraz pozostałości po architekturze Inków.

A czym okazała się owa Sexy Woman? Ku rozczarowaniu wielu to wymowa inkaskiej nazwy Sacsayhuaman - kompleksu inkaskich kamiennych murów wzniesionych w pobliżu miasta Cuzco, na wysokości ponad 3600 m n.p.m. W 1983 roku obiekt został wpisany wraz z historycznym miastem Cuzco na listę światowego dziedzictwa UNESCO.  Niestety, nieznane jest przeznaczenie budowli, która mogła służyć jako miejsce kultu religijnego bądź twierdza. Powiedziano nam, że Sacsayhuaman stanowi głowę pumy, której kształt widoczny z lotu ptaka tworzy razem z historyczną częścią miasta Cuzco.


Tak wygląda panoramiczne ujęcie Sexy Woman.


Kilka ujęć z naszej wycieczki:

 Charakterystyczna zabudowa okolicznych wiosek osadzonych wokół Cuzco.

 Jedna z licznych ruin inkaskich powyżej miasta.

 Andyjskie panoramy.




 Bez dobrego przewodnika trudno zgadnąć czym są te wyżłobienia. To ołtarze, na których Inkowie składali ofiary bogom, szczególnie Wirakoczy.
 Ku zdziwieniu wielu to wyżłobienie okazało się być miejscem wystawiania zwłok Inków. Gdy dobrze się przyjrzysz zobaczysz rysunki, zarówno na blacie jak i ściance konstrukcji.


 Widok na Cuzco.

 Jak przystało na każde porządne peruwiańskie miasto - jest i Jezus, który chroni i błogosławi mieszkańców miasta z góry. W nocy jest tak oświetlony, że z patrząc na niego z centrum wygląda jakby... lewitował ;).

Z Linde. Następny powód by odwiedzić Nowy York! :)




W międzyczasie mojego pobytu w Cuzco, wybrałam się do osławionego Machu Picchu, czyli ruin świętego inkaskiego miasta, położonego ponad dwie godziny drogi ze stolicy Inków. Jak zwykle nie obyło się bez przygód, więc poświęcę temu miejscu kolejny, osobny post! :)




niedziela, 8 maja 2016

#12 Opowieści z Krainy Inków. Przystanek drugi: Ica i Nazca


Jesteś spakowana i gotowa? Musimy się pospieszyć, za 40 minut masz autobus do Ici - takimi słowami powitała mnie wczesnym rankiem Belen trzeciego dnia pobytu w Peru. Niewiele mówiąc zarzuciłam na plecy swój piętnastokilowy plecak i wyruszyłam z moją kompanką na dworzec autobusowy, z którego odjeżdżały lokalne autokary do wyżej wymienionego miasta. Cały plan mojej podróży układała Belen, więc nawet nie śmiałam kwestionować jej wyborów, jednak miejsce do którego miałam się udać niezbyt specjalnie mnie przekonywało. Tym bardziej, że wraz z przekroczeniem progu dworca autobusowego i kupieniem biletu na trasie Lima-Ica rozpoczynała się moja samotna wędrówka po Peru.

Z przewodnika wynikało jedno. Ica - miasto położone dwie godziny drogi autobusem od Limy zamieszkane przez 123 tysiące mieszkańców, którzy bardzo ucierpieli po trzęsieniu ziemi w 2007 roku. Aglomeracja nie może poszczycić się wieloma zabytkami oprócz dwóch kościołów, za to przyciąga turystów oazą o nazwie Huacachina (czyt. Łakaczina), która znajduje się na pustyni Acatama. Zawsze zastanawiało mnie co może być pociągającego w kupie piachu, która za dnia jest cholernie gorąca, a nocą, dla odmiany, cholernie zimna. Znajomi, którzy mieli sposobność być na afrykańskiej Saharze (Krzysiu, Gabi - pozdrawiam serdecznie :)), zawsze wspominali przepiękne widoki o zachodzie słońca. Ok, jeden argument na plus, tylko gdy autobus przybił do portu była dopiero godzina 15:00. Jako, że mój hotel położony był spory kawał od dworca autobusowego postanowiłam złapać taksówkę. A jak to bywa w Ameryce Południowej - w taksówkach robi się najlepsze interesy.

Edgar - całkiem sympatyczny gość o posturze Bruno Marsa, oparty o swoje zdezelowane, żółte Tico-Taxi, wyhaczył mnie wzrokiem tuż po opuszczeniu przeze mnie autokaru. Koniecznie nalegał na podwózkę, więc po około 5 minutach twardego negocjowania podrzucił mnie do hotelu za 5 soli (zszedł z 10 ;)). Ledwo co zdążyłam upewnić się, że Tico-Taxi nie jest samochodem Freda Flinstona i mimo ogólnego łomotu posiada, chwała Bogu, podwozie, to Edgar już zdążył podsunąć mi pod nos katalog z propozyją rozrywki na tamto popołudnie. Co ciekawe jego angielski nie wystarczał bym go zrozumiała, a mój hiszpański również go nie przekonywał, więc pertraktacje potoczyły się poprzez Google Translate. W gąszczu różnych aktywności proponowanych w katalogu wpatrzyłam popołudnie na quadach z sandboard'ingiem właśnie na pustyni Atacama, w pobliżu Huacachiny. W super segregatorze Edgara cena takiej przyjemności wynosiła około 60 soli, a przeciętnie powinna oscylować wokół 45-50. Mój taksówkarz widząc na mojej twarzy, jednocześnie, zainteresowanie ofertą, ale i również dystans do całej sytuacji zaczął się ze mną targować. Najpierw rozpoczął całą akcję używając racjonalnych argumentów, czyli, że jeśli tego samego dnia zdecyduję się na wycieczkę to zejdzie o kilka soli. Starałam się nie od razu pokusić się o jego ofertę i całkiem mi się opłaciło. Po obietnicy, że po całym zamieszaniu wybiorę się z nim i resztą grupy, która będzie uczestniczyć w wyprawie na pustynię, na festiwal pisco (lokalnej wódki) i potańcówkę salsy ostatecznie zeszliśmy do 45 soli.


Po przyjeździe do hotelu okazało się, że jest już grubo po 16:00, a ostatnia wycieczka na pustynię rozpoczyna się o 17:00 tuż pod nią (7 km od centrum Ici), więc umówiłam się z Edgarem, że podrzuci mnie za 20 minut do Huacachiny.



Huacachina to niewielka oaza na pustyni Atacama, którą zamieszkuje ok. 100 osób. Wygląda na totalnie położoną na odludziu, ale tak naprawdę znajduje się na przedmieściach Ici. W dawnych czasach wierzono, że woda z laguny, która dotarła do niej podziemnymi naturalnymi kanałami prosto z And, posiadała właściwości lecznicze. Bardzo wielu możnych, na początku ubiegłego stulecia przyjeżdżało do tej małej wioski by zażywać zdrowotnych kąpieli. Niestety niewłaściwa eksploatacja oazy sprawiła, że dziś taka atrakcja może skończyć się dla turysty ryzykiem wystąpienia poważnej choroby układu pokarmowego bądź problemów ze skórą. Obecnie głębokość wody wynosi nie więcej niż 1,5 m.

Edgar dotrzymał słowa i za 20 minut pojawił się przed moim hotelem. W jakieś 15 minut byliśmy już w Huacachinie, u stóp pustyni Atacama. Okazało się, że mój kierowca nie tylko wykonuje ten zawód, ale i także jest animatorem wycieczek na pustynię oraz mistrzem jazdy na sandboardzie. Po przyjeżdzie wsadził mnie do quazi quada zwanym buggy, który mógł pomieścić ok. 12 osób. Miałam wielkie szczęście, że na pustyni nie bawiłam się sama. Na miejscu czekała dość pokaźna grupa ludzi - turyści z Francji, Chile, Kanady i również z Peru. Wszyscy byli otwarci na nowe znajomości, więc w ekspresowym tempie zaczęliśmy opowiadać sobie anegdotki i żartować, a nawet śpiewać! Wspólnym hitem okazał się ten utwór:



Jazda buggym po pustyni przypominała zabawę na rollercoasterze. Różnice wysokościowe między wydmami są tak ogromne, że na początku bałam się, że skończę swój żywot w pozycji ręka-noga-mózg na ścianie, ale po kilku minutach zasuwania rozpędzonym pojazdem po piachu wrzuciłam na luz i całkiem dobrze się bawiłam! :) Dla ciekawskich udostępniłam film, który pokazuje jak wyglada ta rozrywka:


Po około 20 minutach zabawy kierowca maszyny wraz z Edgarem postanowili zatrzymać quad tuż przy dość stromym zboczu jednej z wydm. Z bagażnika wyciągnęli deski przypominające snowboard'owe i rozdali po jednej każdemu uczestnikowi wyprawy. Okazało się, że właśnie nadszedł moment żebyśmy spróbowali sandboard'ingu, czyli zjazdu na desce po pustynnym piachu. Jeśli ktoś umiał jeździć na snowboard'zie mógł przyczepić deskę za pomocą pasków i rzepów do obuwia i zjechać stylem klasycznym, amatorzy zjeżdżali moim sposobem:


Film zamieszczony przez użytkownika Jo. (@j_mayday)

Mały lifehack dla wybierających się na sandboarding na Huacachinę: warto założyć długie spodnie oraz wziąć okulary przeciwsłoneczne jeśli planujesz zjeżdżanie na leżąco. Przy dużej prędkości zjazdu i, co z tym związne mocnym tarciu, niektórzy uczestnicy mieli poobcierane kolana. Okulary przeciwsłoneczne ochronią Twoje oczy nie tylko przed słońcem, ale i przede wszystkim przed piaskiem ;).

Po udanej zabawie udaliśmy się naszym buggie na dość spore wziesienie by zobaczyć zachód słońca. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie widziałam tak urzekającego widoku :).


 Złapałam słońce :).

 Widok na oazę od strony pustyni.


Po około trzech godzinach wyśmienitej zabawy Edgar wraz z kierowcą zabrał całą grupę do jednego z lokalnych barów w Huacachinie. Doborowe towarzystwo (w barze poznałam innych lokalsów oraz kupę obcokrajowców), świetny alkohol i wyśmienite jedzenie sprawiło, że doskonale bawiłam się do białego rana!

Ekipa prawie w komplecie! :)



Dałabym sobie rękę uciąć, że o miejscowości Nazca nikt by nigdy nie usłyszał gdyby nie pewne plemię Indian, które zrobiło trochę zamieszania między rokiem 300 p.n.e. a 900 n.e.. Każy maniak podróży marzy, żeby znaleźć się pomiędzy 419 a 465 kilometrem autostrady panamerykańskiej i na własne oczy zobaczyć czym zawracają sobie głowę naukowcy z całego świata. Mowa tu o rysunkach z Nazca. Jak to mawiają bracia znad Tamizy So do I. Wczesnym rankiem zapakowałam swój plecak i wyruszyłam z Ici. Przygotowując się do mojej wyprawy wyczytałam w Internecie, że najlepiej zobaczyć geoglify z lotu ptaka, ale taka 40-minutowa przyjemność to około 120$. Stwierdziłam, że nie będę zbyt wygodnicka i odkryję to miejsce z innej perspektywy. W jednym z przewodników po Peru dokopałam się do informacji, że na trasie samochodowej Ica-Nazca, po prawej stronie drogi usytuowana jest wieża widokowa (wejście 3 sole), z której widać najważniejszą część geoglifów. Clue polegało na tym by dogadać się z obsługą autobusu (przewoźnik Soyuz) na tej trasie by wyrzucili Cię w odpowiednim momencie. No i potem żeby złapać kolejny bus do któregoś z miast.

Udałam się więc na dworzec autobusowy i swoją łamaną hiszpańszczyzną wyjaśniłam mój niecny plan. Kierowca autobusu przyjął informację z zaciekawieniem. Nie tylko on, ponieważ okazało się, że jestem jedynym białym człowiekiem w autobusie. I pomimo, że na całej trasie nikt mnie nie zaczepiał, to czułam się totalnie wyalienowana. Łącznie z tym, że jak zabrakło miejsc w pojeździe to żaden tubylec z własnej woli nie ośmielił się usiąść koło mnie. Dopiero kiedy wskazałam pewnej kobiecie, że obok mnie jest wolne miejsce, usiadła, ale z wielką niepewnością. Dziwne doświadczenie.

Po około godzinie jazdy stewardesa wskazała, że powinnam już wysiąść. Gdy do niej podeszłam zaczęła mnie gorąco przepraszać. Nie wiedziałam o co chodzi, dopiero jak wysiadłam z autobusu zobaczyłam, że spełnili moje życzenie, ale z małym niedociągnięciem. Wysadzili mnie niestety o prawie 5 km za daleko. Pustynia, asfalt, 40 stopni, piętnastokilowy plecak. Podjęłam wyzwanie i spokojnie doszłam do wieży. Rozczulające było to, że wielu kierowców ciężarówek zatrzymywało się pytając czy mnie gdzieś nie podwieźć lub po prostu trąbiło, machało mi oraz pokazywało okejkę :).

 Gorące piaski. Dosłownie ;) Jeszcze kilometr do wieży widokowej.
 Autostrada Panamerykańska.
Geoglify witają.

Gdy wreszcie wdrapałam się na wieżę i ujrzałam obiekt, o którym uczyłam się w szkole podstawowej... trochę się rozczarowałam. Widoczność i ostrość linii nie była powalająca. Z jednej strony czułam podekscytowanie miejscem, ale nie doświadczyłam majestatu dziedzictwa kulturowego. Tak wyglądają geoglify widziane z wieży.

 Geoglif z Nazca - Drzewo


Geogif z Nazca - Ręce.

Po około 10 minutach podziwiania geogifów postanowiłam złapać colectivo w kierunku Ici i podjechać do małego muzeum (kiedyś domu) Marie Reiche - wybitnej niemieckiej badaczki rysunków z Nazca. Miejsce to nie przybliży Ci tak bardzo historii i teorii dotyczących samych linii, ale uświadomi jak trudnymi i żmudnymi badaniami zostały one objęte by rozwikłać zagadkę ich istnienia. Po rozeznaniu postanowiłam rozglądnąć się po mini-wiosce, która utworzyła się wokół domu-muzeum, za przystankiem autobusowym. Jako, że na wiacie nie było żadnej informacji o kursach autokarów udałam się do pobliskiego baru. Jego właściciele byli oszołomieni gdy powiedziałam im, że jestem z Polski :). Za bezcen kupiłam u nich wodę i lokalne kruche ciasteczka.  Wytłumaczyli mi, że oni sami nie wiedzą o której kursuje autobus do miasta Nazca, dlatego jak każdy szanujący się Peruwiańczyk powinnam bez pośpiechu usiąść i poczekać aż coś przyjedzie. Prawie wszyscy goście restauracji zlecieli się by oglądać na moim telefonie zdjęcia zaśnieżonego Poznania. Kojarzyły się im dwa polskie nazwiska- Wojtyła i Wałęsa. Dopytywali o różne ciekawostki z Polski. Niestety nie rozwiałam ich wszystkich wątpliwości, ponieważ na horyzoncie pojawił się autobus od Nazci. Podziękowałam, pożegnałam się i odjechałam.



W miejscowości Nazca znalazłam się około godziny 14:00. Jako, że autobus nocny w Andy miałam dopiero o 21:00 postanowiłam porobić coś ciekawego. Najpierw obeszłam wokół miasto, by rozglądnąć się czy jest coś interesującego w okolicy. Miejscowość integrował malowniczy plac oraz kościół, reszta ulic nie wyróżniała się niczym szczególnym.

Główny plac miejscowości Nazca.

Przechodząc się jedną z ulic ujrzałam czynne biuro turystyczne, które oferowało w dobrych cenach kilkugodzinne wycieczki w rejonie Nazca. Do tego reklamowało się, że personel mówi po angielsku. I faktycznie, po około 15 minutach zdecydowałam się na wypad na Cmentarz Chauchilla.  W skrócie mówiąc- są tam odkryte grobowce kultury Nazca, w których to można dostrzec oryginalne mumie i reprodukcje naczyń oraz ekwipunku, z którymi je chowano. Przetrwały one dzięki suchemu i gorącemu klimatowi. 

W związku z wycieczką czekała mnie mała niespodzianka - okazało się, że biuro tego dnia nie miało zebranej grupy, więc... dostałam przewodnika na wyłączność. Wiedziałam, że ma na imię Arturo i przyjedzie po mnie samochodem tuż pod biuro za 10 minut. Wyobrażałam sobie, że będzie to niski pan koło 50-tki, którego trajkotania łamaną angielszczyzną nie poskromię nawet w najmniejszym calu. Jak bardzo się pomyliłam. Arturo okazał się 35-letnim, dość przystojnym i wysokim gościem, który swoją nienaganną angielszczyzną obnosił się tylko gdy miał coś do powiedzenia.

Od Nazci do cmentarzyska jedzie się autem około 30 minut, zjeżdżając z Autostrady Panamerykańskiej w stronę Ici na drobnokamienistą pustynię, następnie jadąc wzdłuż masywu Kordylier Zachodnich. Już podczas pierwszej przejażdżki zdążyliśmy wymienić kilka interesujących poglądów. Gdy dotarliśmy na miejsce Arturo bardzo rzeczowo, ale i z totalnym luzem przedstawił mi historię, styl życia oraz rytuały pochówków Indian Nazca, a następnie oprowadził mnie po cmentarzysku. Żalił się, że większość grobowców zostało splądrowanych i to dlatego eksponaty, oprócz mumii, na terenie skansenu są tylko replikami.

Grobowiec matki z dzieckiem.

Grobowiec rodzinny.

Arturo upierał się na robienie mi zdjęć z mumiami. Dałam się namówić raz :).


Wiatr co jakiś czas odkrywa nowe grobowce spod ton drobnego żwiru i piasku. Wsród kamieni można znaleźć kawałki złota oraz kości.

Cały wypad do pewnego momentu wydawał się być sympatyczny i beztroski. W połowie wycieczki mój przewodnik zaproponował wspólne zdjęcie, zgodziłam się. Mimo, że ujęcie tego nie wymagało objął mnie dość znacząco, patrząc przez pryzmat kultury europejskiej. Stwierdziłam jednak, że może to fałszywy alarm, ponieważ od Belen słyszałam, że mam się nie zrażać gdy ktoś mnie dotyka czy głaszcze to bo Peru, dotyk osoby obcej nie niesie za sobą takiego ładunku emocjonalnego jak w Europie. Gdy pod koniec naszej wycieczki w skansenie zaczął przeglądać wspólne zdjęcia zagaił po hiszpańsku, że wyglądam jak królowa, jestem niezwykła, inteligentna oraz totalnie chiquita bien buena. Odpowidziałam mu żartem, że w Polsce wszystkie dziewczyny są chiquita bien buena, więc nie jestem nadzwyczajna. Podczas drogi powrotnej zaproponował mi wspólny wypad nad ocean. Ja jednak odmówiłam argumentując, że niedługo mam autobus do Cuzco i nie mogę się spóźnić. W pewnym momencie, niespodziewanie, zatrzymał samochód na środku pustyni, wyłączył silnik, odwrócił się do mnie i stanowczym tonem powiedział Wysiadaj. Nie ukrywam, że byłam totalnie przerażona, ale starając się zachować zimną krew i zdrowy rozsądek stwierdziłam, że słuchając jego poleceń będę miała więcej czasu na obmyślenie strategii ucieczki. Gdy tylko wysiadłam z pojazdu, podszedł do mnie od tyłu, mocno się do mnie przytulił, wskazał na góry naprzeciw i powiedział, że teraz będzie romantyczny punkt programu (chyba dla niego) i pokaże mi wyobrażenia twarzy starych Indian na masywie górskim (coś jak śpiący rycerz i Giewont). Bardzo ociągałam się z odnalezieniem tych widoków, w międzyczasie obmyślając taktykę ofensywy, bo czułam i wiedziałam co się święci. Obliczyłam, że do głównej drogi zostało około 7 km, więc nie mam szans dobiec do niej bez zadyszki w takim upale. I tak gość dogoniłby mnie samochodem. Postanowiłam więc zagrać psychologicznie-najpierw go nakręcić a później nadszarpnąć jego dumę. Nie wdając się w szczegóły-miałam szanse jak saper. A saper myli się tylko raz. Spróbowałam. 

Opera mydlana jak malowana ;).

Po rozpoznaniu twarzy Indian Arturo, nie wypuszczając mnie z objęcia, zapytał czy umiem tańczyć salsę. Powiedziałam, że tak, ale nie mam w tej chwili na to ochoty. Najwidoczniej i tak moje zdanie się dla niego nie liczyło, bo przez dobrą minutę starał się mnie obtańcować. Gdy zaczął powoli wyczuwać, że coś jest nie halo, znów przyciągnął mnie do siebie, przytulił, głęboko spojrzał mi w oczy a potem uklęknął, wziął mnie za ręce i powiedział, że ON WIE, ŻE TO SZALONE, I ŻE NIE MA PIERŚCIONKA, ALE MARZY ŻEBYM ZOSTAŁA JEGO ŻONĄ BO TO PRZEZNACZENIE. W tym momencie totalnie mnie zatkało, ale stwierdziłam, że to idealna okazja by zakończyć tę jednostronną szopkę. Spokojnym głosem z lekko ironicznym uśmiechem wytłumaczyłam mu, że to raczej niemożliwe, bo w Polsce z kimś się spotykam, a tak poza tym to jak po niecałych 3 godzinach znajomości jest to w stanie ocenić i chyba jest niepoważny. On odpowiedział, że nic się nie liczy bo on mnie kocha. Poklepałam go po plecach jak stary kumpel, odwróciłam się na pięcie i pewnym krokiem (choć wewnątrz trzęsłam się jak galareta bojąc się co będzie dalej, bo był nakręcony jak chomik w kołowrotku) wsiadłam do auta na tylne siedzenie. Nic nie mówiąc gość wstał z kolan, wsiadł do samochodu i... zaczął po cichu płakać. Resztkami głosu, z obrażonym tonem, odpowiedział, że wracamy do miasta. Po jakiś 5 minutach chyba mu przeszło, bo zaczął nawijać o plantacjach opuncji. Wysadził mnie pod agencją turystyczną lakonicznie się ze mną żegnając. Odczułam ulgę, ale i totalny zjazd emocjonalny. Zdążyłam jeszcze odwiedzić lokalną restaurację i udałam się na nocny autobus do krainy Inków - Cuzco, o której opowiem w następnej części.


Jeśli masz jakieś pytania, wątpliwości, uwagi - zostaw je w komentarzu :).

PS jeśli wybierasz się do Ici, Nazci i okolic polecam kontakt z Edgarem Alberto de La Cruzem, wraz ze znajomymi świetnie organizuje czas w Peru - bit.ly/1rGKZVA .